Osamotnieni pacjenci szpitala w Łęczycy
Trwająca pandemia odbija swoje piętno w wielu dziadzinach życia społecznego. Jedną z bardziej emocjonalnych spraw jest konieczność pobytu w szpitalu. Placówka ma swoje procedury, których musi przestrzegać a chorzy i ich rodziny oczekiwania, które nie zawsze można spełnić.
Z redakcją skontaktowały się dwie czytelniczki, które na własnej skórze doświadczyły surowości szpitalnych ograniczeń w czasie pandemii. To, co boli najbardziej, to zakaz odwiedzin u chorych. W obu przypadkach hospitalizowane były matki naszych czytelniczek.
– Niestety, moja mama już nie żyje, zmarła w szpitalu w Łęczycy. Od wielu lat leczyła się na serce, nie było łatwo. Kiedy w marcu zaczęło się to koronawirusowe piekło, z każdym dniem sytuacja była coraz gorsza zarówno ze zdrowiem mojej mamy jak i moją walką o każdą wizytę lekarską. W miejscowym szpitalu na niewiele mogłyśmy z mamą liczyć. Tylko dzięki dobrej woli jednego z profesorów w warszawskiej klinice kardiologicznej mama dostała szansę. W wyznaczonym terminie miałam ją zawieźć do placówki w Warszawie. Niestety, kilka dni wcześniej nastąpiło pogorszenie stanu zdrowia, na tyle istotne, że mama znalazła się na oddziale wewnętrznym łęczyckiego szpitala. Wtedy dla mnie zaczął się dramat. Nie mogłam wejść do mamy, prosiłam lekarza o informacje dot. jej stanu, ale dodzwonić się tam, to prawdziwy cud. W końcu, kiedy mama sama do mnie zadzwoniła i powiedziała, że umiera, pozwolono mi na krótkie odwiedziny, ale tylko w obecności opiekunki sali. Wkrótce moja mama zmarła a ja do dzisiejszego dnia słyszę w głowie jej słowa „córko umieram” i moją bezgraniczną bezsilność, poczucie bezradności, że nie mogę nic zrobić, aby jej pomóc, ale też, że nie mogę być z nią w ostatnich chwilach życia – mówi przez łzy nasza rozmówczyni.
Odchodzenie w samotności jest prawdopodobnie niezmiernie trudne dla osób u progu życia, ale także dla członków ich rodzin. Kolejna czytelniczka także przeżyła wiele trudnych chwil w czasie pobytu swojej mamy w szpitalu.
– Myślę, że to czego w tym czasie doświadczyłam zabrzmi mało prawdopodobnie. Około dwa tygodnie temu mama otrzymała skierowanie na oddział wewnętrzny, gdzie była hospitalizowana przez tydzień. Przed przyjęciem do szpitala wykonano test na koronawirusa, był negatywny. Zaraz po powrocie do domu stan mamy znów się pogorszył. Wezwałam pogotowie, które zabrało ją ponownie do szpitala, tym razem test na koronawirusa okazał się dodatni. Drugi raz pobrano więc materiał do badania i wysłano go do Łodzi, a mama trafiła do izolatki. W niewielkim, ciemnym pomieszczeniu bez okna moja mama przebywała od 4 nad ranem do 15 po południu, bez jedzenia, picia i absolutnie żadnego kontaktu. Prosiłam pielęgniarkę o podanie torby z kanapką i napojem jak również telefonem. Dopiero po dwóch godzinach skontaktowałam się z mamą. Wielokrotnie dzwoniłam na oddział, za każdym razem słyszałam tylko, żeby dzwonić później aż w końcu usłyszałam, żeby dać święty spokój, bo pielęgniarki nic nie robią tylko odbierają moje telefony. Nie potrzebowałabym angażować pielęgniarek, gdybym mogła wejść na oddział – mówi nasza czytelniczka. – Kiedy, ok. godziny 17 po południu okazało się, że wynik na COVID -19 jest jednak negatywny, zasugerowano, żeby chorą zabrać do domu. Oczywiście tak zrobiłam. Obecnie szukam pomocy w Łodzi w prywatnych klinikach.
Redakcja wielokrotnie próbowała skontaktować się z dyrektorem Krzysztofem Kołodziejskim, niestety bez rezultatu. Do szpitala, zgodnie z obowiązującymi zasadami sanitarnymi również nie mogliśmy wejść.
BRAK KOMENTARZY
Przepraszamy, formularz komentarzy jest obecnie zamknięty.